ORGANY TO POTĘGA

 

Marek Rapnicki

Anna Kokolus

Arkadiusz Popławski

 

 

 

Frescobaldi, Telemann, Palestrina, największy ze wszystkich Bach, a może Buxtehude? Czy był jakiś muzyczny idol, który „doprowadził” Pana do tego wspaniałego instrumentu, jakim są organy?

 

Nie od razu można mówić w tym miejscu o idolach tej rangi, ponieważ cała moja historia zainteresowania się i pasjonowania organami piszczałkowymi sięga najwcześniejszych lat dziecięcych. Idealnym dla mnie miejscem w kościele było zawsze miejsce przy organach, kiedy mogłem bacznie obserwować organistów w akcji. Wychowywałem się w parafii Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny w Raciborzu. Bywałem często również na liturgii w kościele Najświętszego Serca Pana Jezusa… Dzięki kontaktom z raciborską farą i tzw. okrąglakiem (NSPJ) poznałem organy, a pierwszymi moimi idolami byli organiści tych kościołów – pani Bronisława Draga (NSPJ) i pan Józef Oślizło z fary. Oboje byli wychowankami przedwojennego organisty, profesora i dyrygenta z kościoła św. Mikołaja na Starej Wsi, pana Hugo Wieczorka. Oboje działali też na poziomie profesjonalnym. U pana Oślizły inspirowałem się „męskim” sposobem traktowania organów, gdzie spod jego palców wybrzmiewały często monumentalne, wręcz katedralne dźwięki. Z kolei u pani Dragi – dla zdrowej równowagi – uczyłem się kobiecej dyscypliny do zasad muzyki i swoistej powściągliwości w wykorzystywaniu wolumenu organów. Słuchając chórów i orkiestr pod ich batutą, czy śpiewu wiernych do ich organowego akompaniamentu, sam zapragnąłem być kimś, kto kreuje to muzyczne piękno w kościele. Te wzorce były dla mnie tak solidnym fundamentem i tak skutecznie mnie inspirowały, że w wieku dwunastu lat zostałem już organistą. Dzięki odpowiedniemu przygotowaniu pod kierunkiem takich mistrzów potrafiłem już wtedy biegle odpowiadać we wszystkich tonacjach, znałem kilkadziesiąt pieśni kościelnych na pamięć, potrafiłem je harmonizować improwizując, bez konieczności korzystania z zapisanych gotowych akompaniamentów. Potrafiłem także czytać a vista partytury chóralne i orkiestrowe, kiedy podczas różnych uroczystości kościelnych przychodziło mi tym muzykom akompaniować.

 

Jak słyszymy, zaczął Pan wyjątkowo wcześnie!...

 

Od najwcześniejszych lat wykazywałem zdolności muzyczne, co zaowocowało decyzją rodziców, aby już w wieku sześciu lat zapisać mnie do szkoły muzycznej. Edukację muzyczną zacząłem od akordeonu w ognisku muzycznym przy PSM I stopnia w Raciborzu. Wraz z pójściem do szkoły podstawowej rozpocząłem naukę w klasie fortepianu w dziale dziecięcym. Kiedy zostałem organistą kościelnym, byłem po piątym roku fortepianu; na szóstym roku tego instrumentu umożliwiono mi naukę gry na organach u prof. Klaji w ramach przedmiotu nadobowiązkowego. Właśnie te trzy lata pod skrzydłami profesora zaowocowały większym i głębszym zainteresowaniem muzyką organową i postaciami dawnych mistrzów. Pamiętam, że grało się wtedy dużo baroku. Było to związane m.in. z faktem, iż możliwości brzmieniowe organów w raciborskiej Szkole Muzycznej oraz ich ogólna stylistyka i ergonomia gry wykazują silne proweniencje barokowe, co oczywiście do tej epoki skłania. Na tym też etapie można mówić o moich pierwszych idolach z kręgu muzyki organowej (Bach, Buxtehude, Frescobaldi).

 

Kolejnym etapem, w którym bardzo rozwinąłem swoje horyzonty, przechodząc znaczącą ewolucję a nawet rewolucję w myśleniu muzycznym, był czas szkoły średniej w klasie organów pod skrzydłami pani mgr Elżbiety Włosek-Żurawieckiej. To był czas zauroczenia francuską symfoniką i jego przedstawicielami – Césarem Franckiem, L.Vierne’em i C.M.Widorem. Można żartobliwie powiedzieć, że z Franckiem zdradziłem Bacha. Kiedy nadszedł czas studiów wyższych, realizowanych bardzo szeroko, doskonaliłem grę na organach pod kierunkiem dr. hab. Tomasza Orlowa, na Wydziale Artystycznym w Cieszynie, filii Uniwersytetu Śląskiego. Wtedy właśnie przyszedł czas na fascynację i chyba dorośnięcie do muzyki dawnej, z przełomu renesansu i baroku; myślę o szkole francuskiej, angielskiej, niderlandzkiej, włoskiej a także polskiej.

 

Bardzo znaczącym wątkiem mojej edukacji były wielokrotne wyjazdy do Niemiec na letnie akademie organowe poświęcone improwizacji u prof. Wolfganga Seifena. Wracając jeszcze do posługi organistowskiej, która - obok edukacji – nieprzerwanie trwa nadal, warto wspomnieć o mojej czternastoletniej pracy w Sanktuarium Matki Bożej Uśmiechniętej w Pszowie. Był to czas bardzo intensywnej nauki połączonej z pracą, bowiem ukończyłem II stopień PSM na organach, liceum ogólnokształcące, studium organistowskie oraz dwa kierunki studiów wyższych.

 

W trakcie pracy i nauki poznawał Pan tajemnice budowy tego wspaniałego instrumentu?...

 

W czasach pszowskich rozpoczęła się na dobre moja działalność koncertowa a wraz z nią druga pasja: organomistrzostwo, wprawdzie hobbystycznie, ale bardzo intensywnie. Jako uczeń szkoły średniej, potem student, wiele koncertów i napraw organów wykonywałem społecznie lub za bardzo symboliczne kwoty, ratując w ten sposób niejeden instrument i racząc słuchaczy muzyka organową w takich miejscach, gdzie pewnie nie zagrałby niejeden szanujący się artysta. Robiłem to z serca, dla szerzenia kultury… Z czasem w podzięce za te poczynania zostałem odznaczony pięcioma państwowymi odznaczeniami honorowymi – od Polskiego Związku Chórów i Orkiestr, Sejmiku Województwa Śląskiego, Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego oraz z rąk Prezydenta Rzeczpospolitej.

 

Bogaty dorobek artystyczny stał się na tyle silną reklamą, że aby istnieć jako artysta, nie musiałem i do dziś nie muszę stosować nachalnej autoreklamy, nie mam nawet swojej strony www.

 

[...]

 

[...]

 

 

Wspomnę teraz koncert w kościele farnym, który zagrałeś w ramach we wrześniu 2020 w ramach Dni Muzyki Kameralnej i Organowej im. H.Klai. Gdyby robić wtedy taki koncert w sali widowiskowej to byłaby obawa, no przecież pandemia, przychodzić czy nie przychodzić!? A tu, do kościoła wierni jednak przyszli, było bardzo dużo ludzi, prawda? Ja już pomijam wysoki poziom artystyczny wydarzenia, ale on dał jeszcze takie poczucie, że oto powiało… normalnością, że można być na koncercie!

 

Tak, to prawda!

 

I w jakimś momencie Pańskiej kariery pojawił się Frombork, miejsce dość odległe od Śląska i Raciborza…

 

Stało się to po linii organmistrzowskiej. W 2010 roku zakończyłem pracę w Pszowie. Czas pszowski był dla mnie okresem bardzo intensywnym, gdzie było dużo pracy – bazylika jest wszak sanktuarium maryjnym, gdzie jest bardzo dużo mszy. Poza tym zawsze była nauka; to był czas szkoły średniej i studiów, wszystko to z dojazdem, bez akademika; dwa kierunki studiów i etat. Powoli organizm zaczął się buntować. Zaczęły się wizyty w klinikach, miałem problemy z żyłami w nogach i z kręgosłupem. Za namową lekarzy zmieniłem przynajmniej na czas jakiś tryb życia. Odstawiłem garnitur i ubrałem się w „arbaje” – jak to się mówi po naszemu – i rozpoczęła się fizyczna praca w organach. I rzeczywiście to mi pomogło, wszystkie dolegliwości zdrowotne ustąpiły...

 

Czyli ruch jako lekarstwo?

 

Tak właśnie. I dlatego poszedłem w organmistrzostwo, żeby naprawiać organy. I właśnie jednym z pierwszych instrumentów, które remontowałem, był instrument w Niedźwiedzicy za Nowym Dworem Gdańskim, którą prof. Perucki wchłonął w te swoje festiwale. Otóż z tego powodu, że zaistniałem w Filharmonii Gdańskiej jako przygotowujący instrumenty, złożono nowemu proboszczowi Archikatedry we Fromborku, propozycję, aby przyjął mnie jako organistę, wiedzieli bowiem, że będę przebywał na północy. I wyszło tak, że pojechałem na kilka dni, ale stwierdziłem, że tam zostanę, bo jednak katedra to nowe doświadczenie, poza tym dostać taką propozycję, nie wpychając się gdzieś na siłę, to pomyślałem, że to może dar losu i trzeba się na to otworzyć, na to nowe doświadczenie. I faktycznie tak się stało. Po… pięciu latach stwierdziłem jednak, że to chyba zbyt odważny krok; może jestem zbyt wrażliwy, ale w tym całym pięknie i pomyślności, jakich tam doświadczyłem, zawodowo i także finansowo, stwierdziłem, że to wszystko nie jest jednak takie ważne. Najważniejsze są takie najbardziej przyziemne, podstawowe rzeczy… Ot, brakowało mi śląskiej mowy, nie było tam z kim pogodoć! I człowiek nie może w pełni być sobą, bo ta odległość w kilometrach przekłada się na odległość mentalną. Przekonałem się, że my Polacy jesteśmy jednak w różnych miejscach bardzo różni. Stwierdziłem, że trzeba wracać!

 

Ja to dokładnie rozumiem, ale wiem też, iż mieszkając czterdzieści lat poza swoim matecznikiem jestem pełniejszym człowiekiem, tu niż tam; nie dlatego nawet, że jest mi tu lepiej niż byłoby na Lubelszczyźnie, tylko że lepiej się rozumie cały kraj, ma się większą wiedzę, i jeśli tolerancja ma się rozwijać w człowieku, co byłoby chwalebne, to najpierw trzeba poznawać, prawda?...

 

Oczywiście! Ja wychodzę z takich samych założeń, że warto poznawać i przebywać daleko. Tego czasu – mimo że wróciłem – nie uważam za czas stracony. Absolutnie nie! To było wspaniałe doświadczenie, nie tylko muzyczne, i tak jak Pan mówi, poznaje się kraj i ludzi; człowiek uświadamia sobie, ze są różnice i różne tradycje, łącznie ze sferą muzyki kościelnej. Jak się śpiewa tam a jak się śpiewa tu. To jest wiedza niesamowita, ale właśnie tylko dlatego, że można się przenosić i obserwować, poznawać! A mimo to – pomyślałem, że najlepiej będzie jak wrócę.

 

Na przykład: Te Deum laudamus na wschodzie się nie śpiewa. Śpiewa się Ciebie Boga wysławiamy! Ale wracajmy do organów, naszego głównego tematu rozmowy! Czy są miejsca (i instrumenty), w których nie grałem, ale mam takie marzenie?... Strzelam: Leżajsk, Kamień Pomorski, Oliwa?

 

Tak. Oliwę akurat znam. W Oliwie grywałem. Tam właśnie były kursy improwizacji z Akademii Muzycznej, w których uczestniczyłem. W pozostałych miejscach, które Pan wymienił, nie grałem i byłoby moim marzeniem tam zagrać.

 

Ale jest tutaj jakiś ranking, o którym Pan z pewnością wie, ranking jakości instrumentu. Inaczej: gdzie jest skonstruowany ten maybach organowy?

 

O, to trudno określić, bo każdy instrument jest na tyle indywidualny, że przedstawia klasę samą w sobie…

 

Czyli po prostu – ekstraklasa, która istnieje w każdym państwie?

 

Tak. Oczywiście, są instrumenty bardziej lub mniej udane, ale na pewno – każdy jest inny! Co więcej: organy z tej samej firmy mogą być zupełnie różne, w subiektywnym odczuciu, w ergonomii gry, w estetyce brzmienia.

 

Rozumiem. A Pańskie doświadczenia koncertowe za granicą?

 

Jest ich mało. Litwa, Niemcy (Leverkusen), Słowacja, Czechy.

 

Leverkusen to w związku z partnerstwem miast?

 

Nie. To wynikło z moich wyjazdów na kursy w Odentahl-Altenbergu w ramach letniej akademii organowej, do profesora Seifena, Leverkusen położone jest nieopodal. O historii i partnerstwie miast dowiedziałem się później i to w czasie jednego z pobytów w tamtym mieście. Mentalnie od zawsze tęsknię za dawnym Raciborzem, tym przedwojennym, z wielkomiejsko wyglądającymi kamienicami. Tam było mi dane dowiedzieć się, że właśnie w Leverkusen mieszka ten dawny Racibórz i spotkać się – z obopólnym entuzjazmem - z kilkoma starymi raciborzanami.

 

[...]

 

[...]

 

 

Czy lepiej Ci się gra – i czy przez organistów są bardziej doceniane – te starsze organy w kościołach, czy te budowane współcześnie, choćby w naszych Łagiewnikach, w Świątyni Opatrzności Bożej?

 

To dobre pytanie! Trzeba tu podkreślić – ja koncertowałem w Sanktuarium Jana Pawła II – że to są instrumenty współczesne budowane na modłę francuską, romantyczną; jest taki trend obecnie w Europie, że od tego zakochania w baroku, które trwało na dobrą sprawę od lat dwudziestych tamtego wieku, z nutą przejedzenia odchodzi się stopniowo. I obecnie raczej buduje się organy, takie jak właśnie w Łagiewnikach, które są instrumentem na wskroś współczesnym, ale cała ergonomia gry, wygląd stołu gry, to wszystko nawiązuje do starych instrumentów. Czcionka napisów, wyciągi rejestrowe jak w starych organach, a brzmienie łączy niemiecki barok i francuski romantyzm. W dodatku traktura jest mechaniczna, nie stosuje się już pneumatycznych ani elektrycznych instrumentów. Czasami, tak jak w Łagiewnikach, robi się elektryczne wspomaganie, aby mechanika (połączenia oktawowe) nie chodziła ciężko.

 

Ilu jest organistów w takim kraju jak Polska?

 

W oparciu o dane Stowarzyszenia Polskich Muzyków Kościelnych, które zrzesza organistów i liturgistów, duchownych i świeckich, jest nas w kraju sto sześćdziesiąt trzy osoby. Jeśli doliczyć do tego profesorów oraz innych czołowych organistów, dochodzimy do liczby około dwustu muzyków.

 

Rozumieć należy, że czynnych artystycznie, koncertujących mistrzów może być pięćdziesięciu?

 

Tak!

 

Gdy jednak chodzi o organistów w kościołach to jakość ich gry czasami pozostawia wiele do życzenia…

 

No, to raczej niemożliwe, aby każdy organista w parafii był wirtuozem. To by było za pięknie na świecie.

 

A jeszcze zapytam o katedrę w Katowicach, gdzie działa profesor Gembalski. Czy tam jest też znakomity instrument?

 

Nie miałem okazji studiować u prof. Gembalskiego, ale całe moje wykształcenie związane jest z pedagogami, którzy pochodzili z jego „szkoły”. Gdy zaś idzie o katedrę katowicką, byłem z nią związany przez pewien czas, kiedy byłem organistą w Pszowie; wtedy współpracowałem z chórem seminaryjnym w Katowicach, z którym przygotowywaliśmy liturgię ingresów, święceń kapłańskich i z tego powodu mogłem poznać tamte organy, te główne, na górze i chórowe, które są w prezbiterium. W 1974 roku, kiedy Hradecki je zbudował, były one bardzo nowoczesne – był to instrument w pełni mechaniczny. Oczywiście, dzisiaj można dyskutować o ich brzmieniu w trudnych warunkach akustycznych tej świątyni; brakuje tego „środka”, dużo jest głosów wyższych, za mało tych podstawowych, ale to są naprawdę dobre instrumenty!

 

Czy istnieje jakieś dzieło lub dzieła, które są tym szczytem, swoistą Czomolungmą organową? Myślę o utworze, który stawia szczególnie wysokie wymagania wykonawcze… To na tej zasadzie: jeśli zjadę w Kitzbűhel to ja jestem narciarz, jeśli potrafię zagrać jak Coltrane…

 

W muzyce organowej to są niewątpliwie symfonie francuskie (Franck, Vierne, Widor, Guilmant, Alain, Messien), gdy zaś chodzi o barok to oczywiście najbardziej wirtuozowskie dzieła Bacha i Buxtehudego, wszystkie te recytatywy i ozdobniki, które wymagają niesamowitej techniki, zarówno manuałowej jak i pedałowej! Ale także muzyka dawna, która choć jest „węższa”, skromniejsza niż te największe późniejsze dzieła, to i ona stawia ogromne wymagania. Weźmy barok francuski…

 

Couperin?

 

Tak, i Rameau, czy Daquin i Clerambault, ta jego msza organowa z dużą ilością ozdobników… Żeby zagrać taką kompozycję na mechanicznych organach z epoki, to wymaga techniki, ale także dużej siły fizycznej! To są więc takie utwory – jak Pan powiedział – jeśli je zagram, znaczy że jestem organistą!

 

I rozumiem, że Panu się takie rzeczy udawały?

 

(śmiech)

 

A Ty jesteś jeszcze o szczebel wyżej, bo przecież improwizujesz!

 

Z improwizacją u mnie było tak, że od dziecka obserwowałem u siebie taką dziwną umiejętność, że oto mogę coś wykonać na fortepianie, niezależnie od nut, które wcześniej wyćwiczyłem; czyli po prostu – mogę zagrać „z głowy”. Jako mały chłopiec nie wiedziałem, że to się nazywa improwizacja. Wskutek jednak wymogów szkolnych, które w dużej mierze polegały na ćwiczeniach z nut, gdzieś tę umiejętność improwizacji porzuciłem. I już nawet jako organista nie wracałem do tego. Natomiast oczy mi się otworzyły w 1995 roku, kiedy po raz pierwszy usłyszałem w bazylice w Rybniku prof. Seifena. To był koncert w całości poświęcony improwizacji z przykładami: preludium i fuga w stylu romantycznym, symfonia… A tam jest instrument firmy Biernacki, tak jak w raciborskiej farze, ale w stylistyce symfonicznej. I słyszało się na tym koncercie orkiestrę symfoniczną a nie organy. Moim przeżyć oraz stanu, w którym opadają jakieś klapki (na uszach), nie da się opisać! Wówczas zrozumiałem, że tak t e ż można! Zresztą ten koncert zaowocował moim kontaktem z tym wirtuozem, dzięki czemu rok później rozpoczęła się przygoda ze wspomnianą letnią akademią w Niemczech.

 

[...]

 

[...]

 

 

Ja tutaj pokuszę się o komplement, ale on jest bardzo szczery. Muzycy często tak jak i malarze nie są ludźmi rozmownymi, należą raczej do introwertyków. Natomiast Pan pięknie opowiada, poprzez koleje swojego życia, o organach i o tym, czym muzyka jest w życiu takiego humanisty. Więc jestem bardzo szczęśliwy, że promocja tego wspaniałego instrumentu, jakim są organy, tak pięknie nam się tutaj toczy.

 

A cały czas opowiadamy tutaj o człowieku, który jest na chórze, nikt jego twarzy nie widzi…

 

Ale właśnie jest pomysł, aby w farze w przyszłości zamontować ekrany, dla tych, którzy siedząc na koncercie w bocznej nawie, niewiele widzą… I wtedy kamerka skierowana na organy nie byłaby taka zła!...

 

Powiem tak: taki pomysł jest dzisiaj na topie! Jest to bardzo dobre edukacyjnie! Podam przykład: kiedy to nie było jeszcze w modzie, a zrobiłem eksperyment (w moich czasach pszowskich), polegający na tym, że koncert zorganizowałem w domu kultury. Poprzez użycie dwóch połączonych instrumentów klawiszowych pokazałem jak wygląda praca organisty na dwóch manuałach. Szczerze powiem, że nie spodziewałem się takich recenzji, jakie usłyszałem. Słuchacze byli zdziwieni; przez to, że nie widzą organisty, nie mają świadomości, na czym polega obsługiwanie organów. Kiedy zobaczyli jak tam się tańczy na tych organach, przy wykonywaniu na przykład Fantazji i fugi G-moll z użyciem szesnastek na pedałach, byli zdumieni!

 

…Ja osobiście uwielbiam patrzyć na muzyków w czasie koncertu i na wszystko, co towarzyszy muzyce… A więc – słyszeć i patrzyć!

 

Teraz wyobraziłem sobie jak tańczy na organowych pedałach tymi swoimi genialnym łydkami Jan Sebastian Bach… Arkadiusz Popławski wchodzi do kościoła św. Tomasza w Lipsku… Zdarzyło się tak?

 

Niestety, nie! Nie dojechałem tam jeszcze.

 

Czyli takie przeżycie jest jeszcze przed nami – zagrać u św. Tomasza w Leipzig?

 

Oj, tak!

 

Ciekawi mnie, czy będąc organistą z obcego kraju, można wejść do kościoła i zagrać? Jaka jest kultura organistów w tej mierze?

 

Nie dam gwarancji, że tak mogłoby być, ale dziś, w epoce internetu, kiedy muzycy się znają, nazwisko zawsze ma szansę być skojarzone…

 

…I drzwi się otwierają…

 

I drzwi się otwierają!

 

Pewnie zmierzamy do finału! Rozmowa mogłaby trwać, ale potem jeszcze trzeba dokonać jej zapisu i musi mieć swoje ramy. Chcę więc jeszcze zapytać o związek sztuki i religii. Organista, który służy swoim talentem przy mszy świętej – to sprawa jest oczywista. Natomiast czy można sobie wyobrazić niewierzącego organistę, który gra np. Kunst der Fuge? Czy jest tu jakiś związek, bez którego sprawa jest nie do pomyślenia?

 

Powiem tak: trudno sobie wyobrazić takiego organistę, przynajmniej w naszych realiach, natomiast takie przypadki w świecie są znane. Jakiś katedralny organista jest innowiercą albo i niewierzącym, ale pomimo to, co on robi na organach, jest po prostu fascynujące! Pewien problem wynika z tego, że w Polsce muzyka jest bardziej zależna (służebna) od liturgii i jej największą powinnością jest tworzenie magii, klimatu modlitewnego. I żeby to wszystko można było z siebie wygenerować swoją muzyką, trzeba być człowiekiem wierzącym, bo to wszystko wychodzi pomiędzy nutami. To, co my gramy realnie, to jest dopiero połowa sukcesu, a pomiędzy nutami wychodzi nasza osobowość, nasza wiara, nasza wrażliwość. Jeżeli tego nie ma, to będzie chałtura; nawet najbardziej fachowo wykonana muzyka będzie bez treści i wtedy nie wzbudzi tego klimatu. Usłyszymy po prostu, że ten organista dobrze gra, poprawnie harmonizuje, dobiera głosy, ale jednak czegoś tam brakuje!

 

Pytając, dopuszczałem przypadek tego Francuza, jednak Pana wypowiedź komponuje mi się w całość! Proszę powiedzieć: czy muzykalność, talent przyszły w genach?

 

Raczej nie, bo nikt z moich przodków nie grał. Oczywiście, muzykalność na swój sposób była, śpiewało się w domu, ale nikt zawodowo nie zajmował się muzyką.

 

I tu zataczamy koło, w stronę wiary, bo mówiłeś, że chodząc do kościoła, usłyszałeś muzykę organów i ona Cię zauroczyła…

 

Tak, powiem szczerze, że gdybym dzisiaj był tym małym chłopcem i chodził do kościoła w dobie pandemii, gdzie na mszy jest kilkoro ludzi, nie słychać chóru ni orkiestry, to nie wiem, czy chciałbym zostać organistą; ale w tamtych czasach, gdy kościoły były pełne i muzyka huczała, wypełniała wnętrza… sama ta muzyka była już uroczysta, podkreślała podniosłość liturgii. To wszystko właśnie pchnęło mnie, aby zostać jednym z ludzi, którzy taką muzykę tworzą!

 

Kiedy wrócę do domu po tej rozmowie, jako postscriptum wyślę Panu wiersz, z roku bodaj 1983, który podsumowuje to, co czułem, kiedyśmy siedzieli z czwórkę z przyjaciółmi, w oliwskiej katedrze…

 

A zwróćmy jeszcze uwagę na to, że jeszcze w czasach Bacha, kiedy koncertowano na dworach, muzyka organowa w kościele, na mszy św., była jedyną okazją aby zwykły szary człowiek mógł zetknąć się z wysoką kulturą poprzez muzykę właśnie.

 

Jeśli mogę coś do tego wątku dodać, to właśnie wskazałbym na wielką odpowiedzialność organisty, jak ważna jest jego rola zarówno w liturgii jak i pedagogice wiernych; on swoim poziomem wykonawczym wychowuje ludzi, jeśli ubiera w kunszt harmoniczny każdy śpiew kościelny, zaprezentuje jakiś utwór na wejście czy na zakończenie mszy – to wszystko kształtuje gusta odbiorcy. Powiem nawet, że taka mistrzowsko wykonana muzyka potrafi nawrócić! Niejeden przyjdzie do kościoła sam nie wie po co, albo z ciekawości, a po jakimś czasie stwierdza, że tam warto przychodzić, choćby nawet dla tej muzyki, co najczęściej owocuje dalszym rozwojem duchowym takiego człowieka.

 

To piękne spostrzeżenie, też tak to sobie wyobrażam. A czy Arkadiusz Popławski ma w Raciborzu swoich następców?

 

Ma następców!

 

Można ich nazwać uczniami?

 

Można! Jednym z takich, z których jestem dumny, jest Tomek Behra.

 

Często na koncertach pokazują się przy organach młodzi ludzie…

 

Ich nie nazwę uczniami, raczej fanami! Moja muzyka inspiruje ich, pochodzą najczęściej ze środowiska szkolno-muzycznego. Takim zainteresowaniem zawsze cieszę się i chętnie dzielę swoją wiedzą, zarówno w zakresie zagadnień muzyki organowej jak też wnętrza organów i zasad ich działania.

 

Czyli dzielisz się swoją wiedzą! Przecież nie każdy to potrafi i nie każdy lubi!

 

Przy takiej komunikatywności, z jaką mamy tu do czynienia to ja zazdroszczę uczniom! Czy czegoś nie dotknęliśmy w rozmowie? Jest jakiś temat, który chciałby Pan dookreślić, podsumować? Wyrazić jakieś życzenia albo… marzenia?

 

Przede wszystkim: chciałbym aby świat organistów był przez zwierzchność kościelną zawsze szanowany, bo z tym jest bardzo różnie.

 

Czyli – między innymi – żeby odróżniał mistrzów od klezmerów?!

 

Tak, tak!

 

I żeby nie traktował organisty jak dodatku, ale jako współtwórcę całego wydarzenia jakim jest msza św.

 

Bardzo serdecznie dziękujemy za spotkanie!